3. Moja Italia: Między Sycylią a Kalabrią

Południowe Włochy to rejon, do którego ciągle nie mogę się przekonać. Myślę, że już tym pierwszym zdaniem naraziłam się wielu z Was, ale siądźcie na chwilę. Posłuchajcie przemyśleń, które zrodziły się w mojej głowie kilka dni po ostatniej, listopadowej wyprawie do Italii.

Zawsze kiedy ląduję na tej przesiąkniętej słońcem ziemi, do głosu dochodzi mój wewnętrzny człowiek gór, który nakazuje brać nogi za pas. Owszem, przepiękne plaże, orzeźwiająca granita, słońce ładujące baterie na najbliższy rok, a ja jednak nie czuję się tam, jak w domu. Gdzieś podświadomie czuję, że wiele brakuje mi do południowej otwartości i tamtejszego podejścia do życia. To chyba dobrze. Za każdym razem uczę się od Włochów czegoś nowego.

Tym razem jednak temperatury były znośne, kolory stonowane, a wybrzeże puste i majestatyczne.

Późnojesienny wypad okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Syrakuzy, Taormina i Mesyna oglądane w nieco ponad dwudziestu stopniach sprawiły, że w sercu pozostały naprawdę miłe wspomnienia. A Reggio i Scilla w Kalabrii pozwoliły odpocząć i zebrać chaotyczne, krakowskie myśli podczas długich spacerów wzdłuż wybrzeża. Całej wyprawie gdzieś z oddali przyglądał się majestatyczny wulkan Etna.

Gdybym miała wymienić trzy powody dla których warto odwiedzić południową część Italii to byłoby to: jedzenie, jedzenie i… jedzenie. 🙂 I muszę przyznać, że smak pistacji z Bronte, sycylijski cannolo, chleb z domową oliwą z oliwek, miecznik czy pizza to zdecydowanie moje ulubione wspomnienia. Dawno nie jadłam TAK dobrze. I dawno nie mogłam z taką przyjemnością, dyskretnie przyglądać się włoskiemu podejściu do życia, sprowadzającemu się po raz kolejny do: najważniejsze jest to z kim się spotkałeś i co jadłeś.

Sycylia i Kalabria poza sezonem pozwoliły wypełnić serce już nie odgłosami rozmów czy przejeżdżających samochodów, ale szumem morskich fal. Zapach morza był bardzo intensywny. Właściwie chyba po raz pierwszy poczułam go tak wyraźnie. Był on szczególnie obecny w małym, nadmorskim miasteczku rybackim.

Spacerowałam pod samymi oknami malowniczych kamienic, z których dobiegał odgłos sztućców, talerzy i dialetto scillese. Zapach domowego jedzenia naprawdę mocno konkurował z zapachem morza.

Uśmiecham się do wspomnień…

Widzę ulice, po których każdy jeździ, jak chce i myślę sobie, że to całe prawo jazdy nie może być przecież takie trudne. Obserwuję, jak potężny autobus zatrzymuje się na środku drogi, by mogła wbiec do niego młoda dziewczyna i myślę sobie, że nie warto się w życiu tak spinać. Widzę, jak nakładana jest dla mnie wielka porcja pistacjowych lodów i myślę sobie, że w życiu liczy się jednak coś więcej niż kilogramy (i tak, jest to smak pistacji z małej, położonej u podnóża Etny miejscowości Bronte). Widzę Włochów pozdrawiających się z dwóch końców ulicy i myślę sobie, że pielęgnowanie relacji to zadanie na całe moje życie. Piję mocne, południowe espresso i myślę o tym, że w życiu te gorzkie momenty też trwają tylko chwilę.

I jakoś tak znowu wracam do Polski z niezłomną pewnością, że la vita è bella.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *