A myśmy się spodziewali…

Bardzo cienka jest granica między spodziewaniem, a rzeczywistością. Na tyle cienka, że czasami łatwo przegapić moment, w którym te dwa aspekty się na siebie nakładają. Moment, w którym opuszcza mnie ufność, że wystarczę, a ogarnia przekonanie, że muszę wiele rzeczy udowodnić. Bogu, sobie, innym. Ale kiedy to przekonanie, nawet niezupełnie świadomie włączę w dialog z drugim człowiekiem, nagle robi się jasno. Na moją ciemność pada światło Tego, który ufa mi na tyle, by dla mnie przyjść na świat w nędznej grocie i przy tym jeszcze moją nędzę objąć spojrzeniem pełnym zrozumienia. Tego, który dla mnie na brzegu przygotowuje żarzące się węgle, rybę i chleb. Tego, który jest mi domem w każdym czasie i w każdym położeniu.

Czasami przy herbacie i paluszkach spotykają się nie tylko ludzie, ale i Bóg z człowiekiem. W swoim słowie. W słowie tak dokładnie podzielonym między ludźmi: jak chleb połamanym i dzięki temu tak bardzo pasującym do ludzkiego serca. Zewnętrznie nic się nie zmienia. Jest zielona kanapa, jest drewniany stół, kubek z herbatą i słone paluszki; jest drugi człowiek i jego prawdziwe spojrzenie. Ale w jednej chwili w środku zmienia się wszystko, bo przechodzi się ze śmierci do życia. Bo zaczynam nie negować już mojej nocy, ale widzieć po co ona jest. I choć cena spotkania jest wysoka, to wiem, że w końcu przyjdzie ta chwila na symbolicznej zielonej kanapie, kiedy przy Nim odpocznę i przekonam się, po raz kolejny, że nie chcę, ale pójdę w tę moją noc znowu, w ten trud i zmaganie z sobą samą. Dla tej jednej chwili spotkania z Miłością.

Nic się nie zmieniło. Jutro znowu pójdę do pracy i będę tam przeżywać moją dziecięcą naiwność. Będzie mi pewnie bardzo trudno, ściśnie mnie w środku ze stresu i to nie raz, czas będzie biegł wolno, a moje tętno dość szybko. Ale temu wewnętrznemu dziecku we mnie będzie już dobrze. Bo ja się spodziewałam, że dorosłe życie to udowadnianie wszystkim, że nim nie jestem. Spodziewałam się, że moja wartość mierzona jest słowami padającymi z ust ludzi o tym jaka to jestem dojrzała. A wczoraj pomimo tych wszystkich moich starań, pomimo zdobytej pracy, skończonych dwudziestu sześciu lat, białych koszul w szafie i zabiegań wszelkiego rodzaju usłyszałam po raz kolejny, że mam serce dziecka. I tak bardzo mnie to dotknęło… To moje spodziewanie, że przyjdzie taki dzień, wraz z którym tego serca już nie będzie, moja głowa wypełni się dorosłymi myślami, a ja w końcu odetchnę dorosłymi płucami.

Serce dziecka. No mam je. Pewnie jeszcze nie raz uwierzę, że zmienię świat, nie raz pójdę gdzieś ślepo z miłości do Boga, świata i człowieka i boleśnie przy tym rozczaruję, nie raz się zmierzę ze swoją naiwnością. I na szczęście nie raz spotkam w tym z Bogiem; na szczęście nie raz Go jeszcze usłyszę tym dziecięcym zasłuchanym sercem.

Zamykam zapłakane oczy. Największe błogosławieństwo przychodzi, kiedy dzieje się n i e s p o d z i e w a n e. Najpiękniejsze spotkanie z Bogiem ma w moim życiu miejsce wtedy, kiedy A myśmy się spodziewali ogałaca mnie ze wszystkiego, burzy wszystkie mury warowne i zostaje tylko to, kim jestem. A ja wiem, że by Go spotkać, obejdę w nocy każde miasto.

Dzisiaj już wiem, że za tym wszystkim, czego się spodziewam i co sobie już w swojej wspaniałomyślności odpowiednio wykalkulowałam czeka Ten, przy którym prawdziwie można odpocząć. Bo przywraca życie, bo w Jego Kościele po raz kolejny doświadczyłam przejścia ze śmierci do życia.

I chciałabym kiedyś tak ludzi przynosić do Niego, jak mnie przyniesiono.