Dzisiaj bliski jest mi ten jakiś zmarły Jezus, o którym Paweł twierdzi, że żyje. Na tyle bliski, że mam ochotę usiąść z Nim pod drzewem figowym, oprzeć głowę na Jego ramieniu i powiedzieć: wiesz, ja też czuję się jak umarła, ale ludzie twierdzą, że żyję. Może poumieramy razem? Bo ja tej Twojej śmierci za mnie bardzo potrzebuję. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo.
Jeszcze trochę za mnie poumieraj, zanim otworzę się na to, co chcesz mi dać. Zanim pomogę Ci odbudować Kościół, jak pewien gość, który wywrócił mi życie wieczne do góry nogami. Franciszek.
Czy takie spotkanie zrodziłoby mnie na nowo do żywej nadziei? Czy wypełniłoby tę pustkę i głód bliskości, przed którą jednocześnie tak bezczelnie i dokładnie uciekam? Chciałabym wiedzieć, że tak. Trudno się wychodzi ze stabilnej i twardej skorupki bez lęku. A jednocześnie marzy się o tym, by każda chwila była z Nim i o Nim. By przyszedł do mnie. Choćby tylko na śniadanie. I przekonał o miłości. Bo ja jeszcze nie jestem w stanie przekonać Go o tej mojej.
Jak wielka jest Twoja miłość do mnie, że w nią nigdy nie zwątpiłam. Nawet w tym judaszowym czasie odejścia. Kiedy wiedziałam co zostawiam, albo raczej Kogo. Kim jesteś, że mnie taką chcesz. I kim jestem ja, że nie ma mnie bez Ciebie. Tak bardzo bym chciała, żeby Twoja miłość wystarczyła na tym świecie. Żebyś nie był Królem Ciszy, ale cierpliwie i dokładnie wypełniał każdą potrzebę. Głośno. Tymczasem jeśli przechodzisz przez moje serce, to bezgłośnie. Jeśli zostawiasz swoją obecność, to po cichu.
Czy można wytrzymać to przejście ze śmierci do życia, czy można rozluźnić ramiona i być pewną, że odsuniesz ten kamień. Czy ludzie, których mi dajesz będą wystarczająco głośno prorokować, by tchnąć w moje kości życie.
W życiu zwycięża się, szczególnie wtedy, kiedy się traci. Kiedy zostaje się w bezruchu. Kiedy zadają nam ból. Kiedy już nas nie chcą. Zostawać. Dla nich. To znaczy kochać. Wszyscy szukamy miłości i kiedy myślimy, że ją znaleźliśmy, ogarnia nas strach, że będziemy musieli patrzeć, jak odchodzi. Strach, że ją stracimy. Chcemy ją posiadać. Chcemy mieć ją całą dla siebie. I nie zdajemy sobie sprawy, że to nie miłość… to uzależnienie. Jesteśmy jak ćpuny. W ciągłym poszukiwaniu jakiejś dozy szczęścia.
Miłość nie tworzy uzależnień. Nie oczekuje niczego w zamian. Bo jest wolnością. Bo oznacza być wolnym i tę wolność innym pozostawiać. Miłość, której nas nauczyłeś jest darem. Nie jest posiadaniem. Bo miłość oddala strach. Zawsze. Bo nie umiera się z miłości. ŻYJE SIĘ Z MIŁOŚCI. A ja żyję dla Ciebie.
Veni Sancte Spiritus.
Jeszcze tylko nie wiem, jak mi się to stanie…