Zapatrzone imię

Wczesne godziny poranne, zachmurzone niebo i pociąg pędzący w morskim kierunku. Co mi dzisiaj powiesz? Czego się dowiem o Tobie i o mnie samej? – pytam w myślach i zamykam oczy. Jednodniowy wypad nad Bałtyk miał w sobie coś z Tajemnicy, którą moje serce bardzo chciało odkryć i uważnie się w nią wsłuchać. Odpoczynek, ale i zadanie. Przeczucie jakiejś prawdy, do której chciałam się zbliżyć i z nią pobyć.

Zaczęłam myśleć o swoim imieniu. Edyta. Czy jest coś bardziej otwierającego niż czyjeś imię? Coś bardziej zbliżającego ludzi do siebie nawzajem? Jeśli sięgnę do etymologii mojego imienia, wyczytam, że oznacza walczącą o szczęście, o bogactwo, ale i tę, dzięki której osiąga się pomyślność w walce. Myślę o moich rodzicach, którzy je dla mnie wybrali; o moich przyjaciołach, w których ustach to imię nabiera koloru i smaku; przypominam sobie o moich nauczycielach i wychowawcach, którzy nie raz mieli okazję do wypowiedzenia go z dumą, a czasami może z rozczarowaniem; o braciach, o siostrach ze wspólnoty, którzy zwracają się do mnie tym imieniem, czy o pasażerach, którzy w kilkuminutowej rozmowie przechodzą przez ten most mojego imienia – czasami ze złością, bo nie jestem w stanie im pomóc, innym razem z wdzięcznością i zaufaniem. W tym właśnie imieniu zawierają się owoce mojego życia – wszystkie dobre i złe uczynki. Cały bagaż doświadczeń, którym świadomie, bądź nie, podzieliłam się z drugim człowiekiem. To, kim jestem i dlaczego.

Kilka godzin później siedziałam już na plaży. Szum morza, słońce, mewy… Choć wokół gwar, to we mnie jakaś znajoma cisza W tej wakacyjnej atmosferze sięgnęłam po książkę o wymownym tytule: Na ścieżkach prawdy. Otwarłam ją i przeczytałam:

Człowiek otrzymuje imię od tych, którzy go pracowicie kochają i na których wezwanie winien równie pracowicie odpowiadać. Otrzymuje je od tych, w których jest zapatrzony. Odważyłbym się powiedzieć, że imię osoby jest z jej zasłuchania się w inną osobę, z jej zapatrzenia się w przychodzący do niej dar miłości w innej osobie i dla innej osoby.

Stanisław Grygiel

A jakie imię mam w Twoim sercu, Boże? Jakie imię jest w Twoim sercu przy mojej twarzy? Lubię siadać z Nim na modlitwie i wsłuchiwać się w Jego serce, w którym odbija się całe moje jestestwo. W którym mogę dotknąć wszystkich tych trudnych momentów mojego życia, wszystkich ran, ale i radości i szczęścia. Cała historia zapisała się w tym jednym sercu, które stworzyło moje. Bijące w tym samym rytmie. I to w Nim usłyszę prawdziwe imię, to które mnie wyciąga ze śmierci ku życiu.

Imię zawiera w sobie to, kim jesteśmy, jaką mamy historię. Podczas szybkiego spaceru po Starym Mieście, mogłam się dowiedzieć o sobie, że ważniejszy jest dla mnie spokój danej chwili, oraz miłe wspomnienia. Że nie zwracam uwagę na to, czy to, co widzę mogę zobaczyć czy zrobić na co dzień, ale że dzieje się to dla mnie tu i teraz i z takimi ludźmi i dlatego właśnie jest cenne. Poczułam kim jestem i dlaczego coś jest dla mnie ważne, a potem mogłam z tego zrezygnować by zrobić miejsce dla osób, które mi towarzyszyły. Choć najpierw w środku musiałam zawalczyć o to moje małe szczęście, nie dać sobie wmówić, że jest mniej wartościowe, obronić je przede mną samą. Dzięki temu wspomnienia z tego wyjazdu mają dla mnie odgłosy mew na plaży, kolory starych kamieniczek i smak przepysznych szprotek.

W drodze powrotnej siedziałam koło obcego człowieka. W dodatku obcokrajowca. Przez większość drogi nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Później spotkaliśmy się “przypadkiem” przy pociągowej toalecie. Milczenie. Jakieś dziwne zakłopotanie, bo przecież siedzimy obok siebie w pociągu. Gdzie jedziesz? – zapytał. Do Krakowa. A Ty? Do Warszawy. Cisza. Przepuścił mnie w kolejce. Po kilku minutach znowu siedzieliśmy koło siebie. Wpatrując się w krajobraz za oknem myślałam o tym, co pokazał mi dzisiejszy dzień. To właśnie imię jest pomostem do drugiego człowieka. To po nim łagodnie przechodzę z jednego brzegu, na drugi. Przejść na ty… Przejść z brzegu zamknięcia i nieufności, na brzeg braterstwa i zaufania. Nie miałam odwagi zapytać mojego towarzysza podróży o jego imię. Poczułam tylko jakiś nieznany mi wcześniej smutek. Dobrej podróży – usłyszałam, kiedy z głośników padł komunikat, że zbliżamy się do stacji Warszawa Zachodnia. Mieszkasz tutaj? – zapytałam. Tak. Od dwóch lat. Ale nie znam polskiego. Kiedyś usłyszałem, że życie jest za krótkie, żeby nauczyć się polskiego. Wzięłam głęboki oddech: Jak masz na imię? Popatrzył na mnie. Jin. A jakie jest Twoje imię? – zapytał używając kurtuazyjnego zwrotu May I have your name, please? Edyta. Odparłam. I poczułam, że postawiliśmy stopy na nieznanej ziemi, ale zrobiliśmy to razem, więc zdawała się nieco bardziej oswojona. W tamtej chwili wygrałam moją własną walkę o szczęście. O bogactwo, które w swoim ubóstwie nasyciło mnie całą. Wszystkiego dobrego – powiedział na odchodne. Dla ciebie też. – odpowiedziałam do człowieka, którego już prawdopodobnie nigdy więcej nie spotkam. Ale zdarzyło się raz. I ten jeden raz wystarczył, by jego imię zaistniało w moim sercu. Potrzeba niewiele, albo tylko jednego…

A później zapytałam samą siebie – jakie Ty masz imię w moim sercu, Jezu. Które z Twoich imion obecnie przeżywam, które jest mi najbliższe. Poza dającym bezpieczeństwo i schronienie Jestem, odkryłam, że przychodzi z imieniem Nadzieja, to w jego rytmie uderza serce mojego świata. Potrzebuję jej, by nie rezygnować z wartości, które są dla mnie cenne, a które łatwo zostawić na rzecz wygody i dobrobytu. By trzymać się mocno marzenia o pięknym życiu, które będzie się całe dawało mojej własnej rodzinie. By uwierzyć, że stworzył mnie z nicości i że moja kruchość może być dla kogoś wsparciem i pomocą, że swoim zachowaniem, słowem, uśmiechem kiedyś będę mieć zaszczyt kogoś podnieść, opatrzeć wewnętrzne rany, wylać na nie olej swojej cierpliwości i ciepła, by potem wskazać bardzo bliską Drogę – Drogę, którą Ktoś sobie wymyślił przed wiekami z zupełnej i całkowitej miłości. Drogę, która wzywa po imieniu.